poniedziałek, 4 lipca 2011

Święto Muzyki 2011
Emocje. W głowie mapa miasta z punktami, które będą emanować muzyką.

Ryszard Bazarnik przy Rondzie de Gaulle'a, fot. Tomasz Kwiatkowski

Dojeżdżam. Przy Rondzie de Gaulle'a, wokół palmy - Afryka. Ryszard Bazarnik grający na bębnach. Gorące rytmy zniewalają. Każdy musi się zatrzymać i posłuchać. Błysk fleszów, wywiad za wywiadem. Początek pierwszego w Warszawie Święta Muzyki.

Ryszard Bazarnik chciał na tym występie zagrać na największym bębnie świata, który sam skonstruował. Jednak ze względów technicznych ostatecznie do tego nie doszło. Niewątpliwie jednak muzyk przyniósł ze sobą promienny uśmiech i energię, którą zarażał słuchaczy.

Kolejnym punktem programu był jedyny w swoim rodzaju performance na Placu Piłsudskiego. Najpierw zobaczyliśmy głównego aktora - Maćka. Patrycja Piekutowska, wybitna skrzypaczka - solistka zorganizowała na jego prośbę orkiestrę.

Muzycy ustawili się z pulpitami za kotarami. Przez szpary pomiędzy jedną a drugą widzieliśmy zbliżającą się Marię, której uwagę za pomocą żywiołowej rozmowy skutecznie odwrócił pewien mężczyzna w średnim wieku.

Nagle Maria usłyszała dźwięki orkiestry. Z pierwszymi słowami piosenki parawany rozsunęły się i kobieta zobaczyła Maćka, który śpiewał: "Can't take my eyes off you". Zaskoczenie pomieszało się ze wzruszeniem i widocznym silnym przeżyciem.

Później jeszcze spontaniczna decyzja orkiestry, by zagrać sto lat. Tańcząca na ogromnych przestrzeniach Placu Piłsudskiego para. Na koniec fundamentalne pytanie.

Nie, to akurat nie był performance. Były to jedyne w swoim rodzaju, spektakularne oświadczyny. Przy dźwiękach orkiestry, z widownią jak na koncercie, przy okazji radosnego Święta Muzyki kolejna radość.

Tłum skierował się w stronę Krakowskiego Przedmieścia i Nowego Światu. Zbliżała się godzina rozpoczęcia wielu koncertów. Jak to się potoczy? Jak ostatecznie zorganizuje? Jak zabrzmi? Trakt Królewski zamienił się w jeden wielki znak zapytania.

Byłam już na Nowym Świecie, gdy zobaczyłam zabawną ciuchcię, w której grał mały zespół dixielandowy ubrany w stroje a la lata dwudzieste. Ciuchcia jechała, zespół grał, a czas przestał istnieć i nie wiadomo już było, czy żyjemy w epoce wczesnego jazzu, dziewiętnastowiecznych kamienic czy dwudziestego pierwszego wieku z samochodami, w których niemal zatrzymywali się wówczas kierowcy, zasłuchani w muzykę graną na żywo, na ulicy, jakby dla nich w prezencie. Dosłownie na chodniku, niemal na jezdni stało trio.

- Jak się nazywacie?

- Nie nazywamy się. Przyszliśmy tu grać.

Kiedy zespół zrobił sobie przerwę, obok keybordu nadal stał mikrofon. Pewna kobieta podeszła i zupełnie spontanicznie zaczęła śpiewać. Święto Muzyki stało się dla niej pretekstem do wyrażenia siebie.

Również obecny na przeciwległej stronie ulicy wirtuoz gry na wiadrach i kanistrach włączył się czynnie do Święta Muzyki. Niewątpliwie posiadał duże poczucie rytmu i słuchało się go miło.

W pobliżu Kościoła św. Anny siedziały też dwie młode dziewczyny, które grały na bębnach. Jakby chciały podgrzać atmosferę...

Nasza polska brazylijska fiesta dojrzewała w słońcu niczym egzotyczny owoc. Tego w Warszawie jeszcze nie było. Jednocześnie, symultanicznie koncert za koncertem, całe wachlarze dźwięków, mozaika tonacji i instrumentacji. Urozmaicone menu miasta. Jednak czułam nienasycenie.

Kościół św. Anny. Orkiestra Sinfonia Iuventus zaprasza przed murami kościoła na koncert. W programie Symfonia Jowiszowa. Usłyszały to dzieci z podpoznańskiej miejscowości, które wybrały się na wycieczkę do Warszawy i spontanicznie wraz ze swoim nauczycielem zareagowały na zaproszenie. Weszły do kościoła.

Popłynęły pierwsze dźwięki symfonii Mozarta. Idealna zgodność formy i treści. To było spotkanie z harmonią, melodią, charakterystyczną dla Mozarta lekkością. Symfonia brzmiała "jasno", nie dramatycznie, ale mocno, zwycięsko. Jej klasyczna architektonika wprowadzała ład do chaotycznego postmodernistycznego świata zewnętrznego i wewnętrznego wszystkich zgromadzonych. Można zaryzykować stwierdzenie, że ona sama była jak Kościół w tym kościele.

Kiedy koncert się skończył, skierowałam się w stronę Domu Polonii, przed którym powstała Scena Rodzinna. Tu grali między innymi Janusz Prusinowski Trio i Kapela Dzieci Naszych. Zespoły otoczył wianuszek zainteresowanych. Niemiejskie, skoczne melodie w centrum Warszawy wyraźnie ożywiły mieszkańców stolicy. Wokół Domu Polonii było tłoczno i kolorowo. Z lotu ptaka zasłuchany w muzykę folkową barwny tłum mógł przypominać kolorową góralską kamizelkę.

Kolejny przystanek. Scena jazzowa przy Pałacu Branickich. Jedyna w swoim rodzaju Magda Piskorczyk z zespołem. I rzeka ludzi przypływająca po mapki Święta Muzyki i Kwartalnik Muzyczny rozdawany przed do tej pory zamkniętymi bramami.

Ze sceny powoli sączy się blues. "Czarny" głos wokalistki wypełnia przestrzeń. Dźwięki gitary narastają. Robi się coraz mniej amerykańsko. Robi się coraz cieplej, granice zacierają się zupełnie i jest tak, jakby wszyscy usiedli w kręgu przy ognisku i... poczuli bluesa. Coraz więcej magii.

Nieco później i trochę dalej, bo w Kordegardzie śpiewała Maja Olenderek. Przybyła publiczność przecinała ulicę. Tu z kolei zgromadzili się ci tęskniący za Wschodem - wschodnimi skalami, dźwiękiem bębnów, dymami z kadzideł, i pustynnym piaskiem. Nastrój wyczarowany został dzięki wiolonczeli, gitarze, basowi i klawiszom, a także chórkowi i oczywiście głosowi Mai Olenderek. Wśród widzów wytworzyło się swoiste poczucie wspólnoty. Wszystko zdawało się być nieostre, ukryte, jakby za mgłą, bo muzyka ta brzmiała niepokornie, "ciemno". Nieposkromione, "dzikie" melodie mogły przypominać bliżej nieokreślone obrzędy. Było w tym koncercie coś pogańskiego, tanecznego i mrocznego zarazem.

Nigel Kennedy nagrał ostatnio z Kroke budzącą zachwyt płytę East meets East. Nie do końca wschodnia (chociażby dlatego, że śpiewano po angielsku, jak w jakimś musicalu) i niewątpliwie nie do końca zachodnia muzyka zespołu Maja Olenderek Ensemble sprawiała, że koncert w Kordegardzie można by było, parafrazując tytuł płyty wybitnego skrzypka, nazwać West meets East. I to w samym centrum stolicy. W ramach idei Święta Muzyki. Skrzyżowanie europejskości z azjatyckością.

Z żalem opuściłam Krakowskie Przedmieście, ale nadchodzący wieczór stanowił jedno wielkie crescendo przeżyć. Znalazłam się na deptaku ulicy Chmielnej. Trasę spaceru wyznaczały nadchodzące dźwięki. Najpierw usłyszałam The Voices. Znany mi śpiewający aktor Jarosław Sacharski wraz z kolegą z zespołu wykonał "skeczopiosenkę" Hakuna Matata. Istny Walt Disney. Bajka wśród stalowych wieżowców. Uwielbiałam tę piosenkę, film oglądałam wiele razy, scenariusz znałam swego czasu niemal na pamięć. Niezliczona ilość szkół podstawowych pustoszała kilkanaście lat temu w dzień seansu "Króla Lwa" - dzieci i nauczyciele udawali się do kin.
Każde pokolenie ma swoje przeboje. Na podwórku przed Domem Braci Jabłkowskich była tak zwana scena retro. Występowała m. in. Kapela z Targówka. Smukła skrzypaczka z kapelusikiem i twarzą przykrytą woalką. Dwa akordeony. Kontrabas. Obój. Gitara. Wokalista w słomkowym kapeluszu. Przedwojenna, stara Warszawa. Za chwilę wokalista w cylindrze. Muzyka jako wehikuł czasu. Przed sceną na krzesełkach starsze panie, które zaczynają śpiewać. Wspominać? Te przeboje przywołały młodość, koncerty na tej scenie mogłyby uchodzić za juwenalia Uniwersytetu Trzeciego Wieku, a pozostali patrzyli na kapele z zaciekawieniem i sympatią.

Kiedy oddaliłam się od kamienicy, usłyszałam śpiewający właśnie Chór Teatru Roma. Aktorzy śpiewali bez scenografii, charakteryzacji, błyskotliwej reżyserii światła i całej przedniej przecież orkiestry. Zaśpiewali po prostu całkiem naturalnie na ulicy. Zgromadził się przed nim tłum, który mógłby spokojnie zająć dwadzieścia rzędów w teatrze. Marcin Mroziński błyszczał. Jego wokalni partnerzy również pokazali pełen profesjonalizm. Istotą musicalu nie jest jego uroczy blichtr, ale specyficzna muzyka, pewien określony typ śpiewania. I tak właśnie stało się tego wieczoru. Kiedy wybrzmiały ostatnie dźwięki i zapadła niewidzialna kurtyna, nie ulegało już wątpliwości: mieliśmy Broadway na Chmielnej.

Następną przyjemnością tego dnia był dla mnie koncert Werchowyny. Przed sceną dostrzegłam rudowłosą młodą kobietę. Przymknęła powieki, lekko uniosła we wzruszeniu rękę. Wyglądała trochę tak, jakby medytowała albo zatopiła się w modlitwie.

- To piękne, prawda?

- T-t-t-t-tak - odpowiedziała jakby zbudzona ze snu, z lekką pretensją w głosie, jakbym wyrwała ją z jakiegoś błogostanu.

Mówi się, że muzyka łagodzi obyczaje. Kiedy przychodzi do nas w środku tygodnia, po pracy, "w pochodzie codzienności", w kołowrotku, zmusza do zatrzymania. Najprostsza teoretyczna definicja muzyki to organizacja materii dźwiękowej w czasie. Muzyka w ogóle jest szczególnie zorganizowanym czasem. Kolejne sekundy, minuty wypełniają szesnastki, ósemki, ćwierćnuty.

Werchowyna przyniosła nam do Warszawy kawałek Ukrainy, Rosji, jakieś prawosławie, trochę cerkiew, a trochę wiejskie podwórko. Głosy łączyły się i łamały, słychać było charakterystyczny zaśpiew. Istotnie, było w tym coś mistycznego. Może słyszałam anioły?

Do Pałacu Branickich było już niedaleko, ale na końcu Chmielnej odbyło się specyficzne, jedyne w swoim rodzaju Święto Tańca, a taniec jak wiadomo nie może bez muzyki egzystować. Ci, którzy przy tych piosenkach nie stali w miejscu bawili się wyśmienicie. Wszystkie sztuki się ze sobą pomieszały. Właśnie w tym punkcie Chmielnej, w Święto Muzyki, które  łączy pokolenia i narody, będąc w gruncie rzeczy europejską ideą demokratycznego forum muzycznych wypowiedzi, właśnie tego dnia powróciliśmy do korzeni naszej kultury śródziemnomorskiej. W starożytnej Grecji muzyka łączyła się z poezją i tańcem, była to sztuka synkretyczna, tak zwana trójjedyna chorea.

Już tylko kilka metrów dzieliło mnie od Pałacu Branickich, przy którym królował wczesny jazz. Zbigniew Namysłowski w 17-osobowym Big Bandzie. Istny popis. Ludzie chłoną wszystkie rytmiczne przesunięcia i nieklasyczne akordy. Odpoczywają. Pewna starsza kobieta zaczęła sama spontanicznie tańczyć przed sceną.

O 21.00 Andrzej Jagodziński Trio i Agnieszka Wilczyńska, wykonawcy muzyki z płyty "Warownym grodem". Improwizacja goni improwizację. To jazz z klasą. Dźwięki fortepianu balsamicznie, leczniczo działały na publiczność, która chłonęła, łaknęła tej muzyki. Każda zmiana harmoniczna wprowadzała harmonię do niespokojnych dusz. Dodatkowo muzycy przed oświetlonym wieczorem Pałacem Branickich wyglądali bardzo malowniczo.

Niesamowite jest to, że tego wieczoru można było być pijanym muzyką, a przecież jej święto obchodzono też hucznie na warszawskiej Pradze. Na przykład Park Praski rozsadzała energia słuchaczy i wykonawców. Nie sposób było wszystkiego posłuchać. Jednak po 21 czerwca w Warszawie nie ucichnie. Fragment stolicy stanie się muzyczną dzielnicą, tak zwanym Kwartałem Muzycznym. Wypłynęło to zresztą całkiem naturalnie. Demokratycznie.

Na koniec zaśpiewał Jazz City Choir. Koda Święta Muzyki była radosna. Na zadane na scenie pytanie jednego z organizatorów Jarosława Chołodeckiego: Czy chcecie, aby Warszawa była miastem muzyki? padła głośna, zdecydowana odpowiedź zgromadzonych: Tak!

Nie było żadnego veto.


Kiedy miasto ogarnęła cisza nocna, w Centrum Smolna w Saloniku Chopinowskim wciąż trwało Święto Muzyki. Maria Pomianowska ze swoją studentką grały na sukach biłgorajskich. Niepowtarzalna barwa historycznych instrumentów zaprowadziła nas do jakiegoś bezczasu, swego rodzaju pierwotności, źródłowości, archaiczności.

Tu kończę swoją opowieść, bo później stało się coś, czego nie przewidziałam i nie zaplanowałam. Magda Piskorczyk i Ola Siemieniuk chciały zabrzmieć z fortepianem. To była zupełnie nieopisywalna przyjemność.

Eliza CELOCH

1 komentarz:

  1. A pianistką w tym nocnym koncercie była autorka artykułu Eliza i dźwięki płynęły, a my słuchaliśmy i ...

    OdpowiedzUsuń