środa, 20 lipca 2011

Jak wypadło nasze pierwsze Święto Muzyki?
Czy 21 czerwca Warszawa choć trochę przypominała Paryż?

Na krótko przed Świętem rozmawialiśmy z Ludem Reno – reporterem, operatorem, reżyserem od ośmiu lat mieszkającym w Polsce, która, według niego, ma ogromny potencjał.


Kamila Bis: Długa, bogata tradycja Święta Muzyki we Francji. Nadchodzi 21 czerwca i…? Opowiedz, jak to wygląda u was.

Lude Reno: Data Święta nie jest przypadkowa – Święto Muzyki organizowane jest pierwszego dnia lata. Wtedy każdy, kto tylko chce śpiewać czy grać, może stać się gwiazdą. Święto Muzyki odbywa się w największych francuskich miastach, tj. Paryż czy Bordeaux. Uczestniczyłem w Święcie Muzyki między innymi w Paryżu i w Tour. Muszę powiedzieć, że to wydarzenie na stałe wpisało się w kanon wydarzeń kulturalnych we Francji.

K.B.: Od ilu lat bierzesz udział w Święcie Muzyki?

L.R.: Mieszkam we Francji od 12. roku życia. Wcześniej nie zdawałem sobie sprawy, że taka impreza się w ogóle odbywa. Miałem mniej więcej 14 lat i było to moje pierwsze wyjście bez rodziców – sam w centrum Paryża. Pamiętam, że nigdy wcześniej nie zauważyłem, że jest tyle różnych gatunków muzycznych – że jest i muzyka ludowa, i pop, i (wtedy) rap.

K.B.: Jak wykorzystywana jest przestrzeń? Zamysł Święta Muzyki jest taki, że muzyka jest grana w nietypowych miejscach, np. w kościele, więzieniu, urzędzie. „Grają” też podwórka, skwery, bramy…

L. R.: Tak, liczą się względy praktyczne. Często ulice są wyłączane z ruchu, komunikacja miejsca jest wstrzymana. Nie zwracałem wcześniej uwagi na stronę „techniczną”, organizacyjną Święta. Dla mnie to wielka, piękna kakofonia. Ludzie grają wszędzie – na chodnikach, schodach, w kawiarniach. Nigdy nie zastanawiałem się też nad kwestiami czysto organizacyjnymi – pozwoleniami, autoryzacją, tym gdzie można grać, a gdzie jest to zabronione. Widziałem po prostu spontanicznie grających ludzi wszędzie.

K.B.: Pojawiają się jednak kwestie związane choćby ze zwrotem kosztów podróży, pozwoleniem na ustawienie sceny, co kłóci się niejako z zamysłem przedsięwzięcia. Czy istnieje w ogóle jakiś logistyczny koordynator wydarzenia?

L.R.: Myślę, że są jacyś koordynatorzy. Myślę też, że na początku wcale nie było łatwo. We Francji nie ma jednak problemu z kosztem dojazdu chętnych, ponieważ prawie w każdym większym mieście odbywa się Święto Muzyki, każdy może więc grać u siebie, bez potrzeby przemieszczania się. Jeśli natomiast to wydarzenie organizowane jest po raz pierwszy, konieczna jest jakaś baza organizacyjna, odpowiedzialna za koordynacją całości.

K.B.: A jak rozwiązuje się sytuacje, kiedy gra np. kapela rockowa, która wymaga sceny, musi podłączyć sprzęt itp. To inwestycja uczestnika? Kto pokrywa wtedy koszty?

L.R.: To zależy. Są miejsca całkowicie wypełnione muzyką, np. Place de la Bastille w Paryżu. Pełno tam kawiarni, kafejek, restauracji i często zdarzało się tak, że dany bar czy klub zaprosił do grania zespół. Kwestie techniczne mogły być wtedy łatwiej rozwiązane – zespół mógł podłączyć sprzęt na koszt właściciela lokalu. Wydaje mi się, że ktoś, kto chce zagrać, powinien pójść do takiego klubu i powiedzieć, że chciałby tu zagrać. Dla klubu jest to dobra promocja i mało kto z niej nie korzysta w Święto Muzyki.

K.B.: Czy na Święcie Muzyki się śpiewa?

L.R.: Tak! Niektórzy słuchający nawet tańczą. To wydarzenie bez barier. Najbardziej podoba mi się to, że nie ma żadnego skrępowania (co często zdarza się np. na koncercie czy podczas występu znanego wykonawcy), ludzie zachowują się spontanicznie i nikt nie jest tym faktem oburzony.

K.B: Zgodzisz się ze stwierdzeniem, że Święto Muzyki to doskonały sposób na promocję miasta. Przykładem jest Paryż, gdzie idea muzykowania 21 czerwca „wrosła” w kalendarz wydarzeń kulturalnych. Dla Warszawy to również szansa.

L.R.: Tak, zdecydowanie. Każde impreza i każde miasto, które zgromadzą największą ilość osób, mogą liczyć na dużą promocję i odzew. Takie miasto ma charyzmę, przyciąga ludzi. Nawet jeśli wydarzenie jest jednodniowe. Ludzie się jednoczą, mają wspólny cel.

K.B.: Właśnie. A jak, na podstawie Twoich obserwacji, reagują na grających mieszkańcy? Nikt się nie skarży, że w środku nocy jest głośno?

L.R.: Są określone przepisy, że np. tego dnia można grać do północy.

K.B.: Regulacje ustalone przez miasto?

L.R.: Tak.

K.B.: Wspominałeś, że grający w niektórych kawiarniach nierzadko wspierani są przez właścicieli. Mogą liczyć na skromny poczęstunek w trakcie kilkugodzinnego grania. Robią to w odpowiedzi na jakiś apel, są do tego zachęcani?

L. R.: Tak. Od początku ludzi trzeba zachęcać, informować, że coś takiego będzie miało miejsce. Szczególnie tutaj, w Warszawie, gdzie Święto Muzyki jest organizowane po raz pierwszy. To tak jak z Halloween – na początku trzeba było tłumaczyć, co to za święto, podczas, gdy teraz nikt już o to nie pyta. Trzeba pokazać ludziom „nową tradycję”, a tradycja Święta Muzyki nie wymaga specjalnego uatrakcyjnienia, bo sama w sobie jest piękna.

K.B.: Czym Święto Muzyki różni się od innych festiwali, koncertów plenerowych?

L.R.: Największa różnica polega na tym, że muzyka jest wszędzie.

K.B.: I relacja artysta-odbiorca jest bardziej bezpośrednia.

L.R.: Tak. Ludzie są ze sobą naprawdę blisko, bez ograniczeń. Muzyka grana jest na żywo, jest dużo interakcji między publicznością a wykonawcą. Wszystkich gromadzi wspólny cel.

K.B.: Moc muzyki.

L.R.: Moc muzyki odczuwana wszędzie i dlatego wrażenie jest mocniejsze, bardziej czuje się tę atmosferę.

K.B.: Nie da się przejść obojętnie w Święto Muzyki?

L.R.: Nie, to niemożliwe. Ta radosna atmosfera i dźwięki muzyki są zaraźliwe.

K.B.: Jaka jest recepta na udane Święto Muzyki?

L.R.: Pasja. Pasja osób, które grają i osób, które organizują Święto. W Warszawie trzeba też włożyć w to dużo pracy, bo Święto Muzyki odbędzie się tu po raz pierwszy. Trzeba zrobić to dobrze, zaadaptować Święto do polskich warunków. Ważne, by być spragnionym muzyki.

K.B.: Dla wielu wykonawców Święto jest debiutem, mogą po raz pierwszy pokazać się szerszej publiczności.

L.R.: Tak, dla wielu z nich to był często początek kariery, bo zdarzało się, że zauważył ich jakiś producent muzyczny, menedżer, i zaproponował współpracę.

K.B.: Czy w Święcie Muzyki biorą udział znani, popularni artyści?

L.R.: Raczej nie. To głównie impreza dla mniej znanych wykonawców.

K.B.: Organizujemy Święto Muzyki po raz pierwszy. Lepiej skupić się na względach organizacyjnych czy stronie artystycznej? Na co powinniśmy zwrócić szczególną uwagę?

L.R.: Trzeba skupić się na każdym aspekcie – organizacja będzie tu tak samo ważna jak zaproszenie jak największej liczby wykonawców. Trzeba wyjść do instytucji, zaproponować wykonawców, którzy swoją muzyką mogliby wpisać się w klimat danej instytucji. Ważne jest ustalenie podziału obowiązków, podział ról i promocja.

K.B.: Czego nam życzysz?

L.R.: Sukcesu i kontynuacji przedsięwzięcia, i tego, żeby Polacy uwierzyli w Święto Muzyki.

K.B.: Dziękuję za rozmowę.

rozmowę przeprowadziła
Kamila BIS

sobota, 16 lipca 2011

Warto oswajać się z publicznością!
rozmowa z pianistką Joanną Maklakiewicz

Nie jest uznanym zwyczajem, aby muzycy angażowali się w organizowanie muzycznych przedsięwzięć. Jedni nie muszą tego robić, bo wyręcza ich w tym profesjonalny impresariat; inni nie chcą, bo przecież nie do nich należy taka rola. Jeszcze inni, po prostu, nie potrafią. A czy powinni?

Joanna Maklakiewicz w roli gospodarza koncertu jubileuszowego z okazji 150. rocznicy urodzin Ignacego Jana Paderewskiego - Zamek Królewski, fot. Tomasz Kwiatkowski

- Oczywiście, że nie muszą! – komentuje pianistka Joanna Maklakiewicz. – Są to dwie niezależne dziedziny nie mające na siebie wpływu. To raczej kwestia predyspozycji, cech osobowości konkretnego człowieka. Ja na przykład lubię to, ale przecież nie robię tego profesjonalnie. Zwykle traktuję to jako uzupełnienie mojej pracy dydaktycznej.

Nasza rozmówczyni, adiunkt na warszawskim Uniwersytecie Muzycznym i kierownik Sekcji Fortepianu w Szkole Muzycznej przy Bednarskiej, regularnie organizuje występy dla swoich studentów. Ci młodzi ludzie nie mają jeszcze wyrobionej pozycji, nie są znani, ale niejednokrotnie mają już wiele do zaoferowania.

- Warto, żeby młodzi oswajali się z publicznością – potwierdza Maklakiewicz. – Niejednokrotnie są już wystarczająco dojrzali, najlepsi z nich wygrywają konkursy i koniecznie powinni grać! Pamiętajmy, że niejeden genialny muzyk żył krótko… – dodaje żartobliwie.

Jednocześnie podkreśla, że nie jest wcale wyjątkiem:

- Na Uniwersytecie jest więcej osób, które w ten sposób pomagają studentom. Choć uczelnia dba przede wszystkim o najlepszych, to wiemy, że czasem warto dać szansę także tym trochę słabszym. Nieraz stanowi to dla nich prawdziwą mobilizację do pracy nad sobą. Ale kategorycznie odmawiam promowania osób muzycznie słabych. Nie może być mowy o faworyzowaniu na siłę, bo nikomu nie wychodzi to na dobre. Nie zajmujemy się kreowaniem gwiazd, ale wspieraniem osób naprawdę zdolnych.

Mówiąc o szczerości i prawdzie, Joanna Maklakiewicz unika patosu:

- Nie myślę o tym jako o edukacyjnej misji. We mnie sztuka wzbudza zachwyt, po prostu. A jak wzbudza go we mnie, to chcę się tym zachwytem dzielić z innymi. Dlatego chętnie angażowałam się w organizowanie wydarzeń takich jak Najdłuższe Urodziny Fryderyka Chopina 2010, gala jubileuszowa 150. rocznicy urodzin Ignacego Jana Paderewskiego czy cykl koncertów w kościele Wizytek w tym roku. Wszystkim im przyświecał szczytny cel – uzasadnia artystka, która nie tylko otaczała wszystkie te wydarzenia merytoryczną opieką, ale także sama dawała popisy swoich pianistycznych możliwości. Jest przekonana, że obie role nie wykluczają się wzajemnie:

- Zwykle nie jest wcale konieczne długie medytowanie i przygotowywanie do występu, wystarczy kilka minut skupienia – podkreśla. – To cecha zawodu, że trzeba umieć skoncentrować się na zawołanie. Dlatego zaangażowanie w organizację koncertu nie ma negatywnego wpływu na moją grę, a przecież zarówno granie samemu, jak i wspieranie gry innych osób daje wiele satysfakcji. Ta satysfakcja płynie z radości dzielenia się z innymi tym, co sama uważam za piękne.

rozmowę przeprowadził
Artur Jerzy FILIP

czwartek, 14 lipca 2011

Wywiad z Andrzejem Krusiewiczem,
spikerem i prezenterem Polskiego Radia

Eliza Celoch: Dlaczego podoba się Panu idea Święta Muzyki?

Andrzej Krusiewicz: Bo muzykę po prostu lubię. Nie jest ideologiczna, polityczna, trafia do naszej indywidualnej wrażliwości, buduje wyobraźnię, pewną estetykę, jest bardzo indywidualna w odbiorze, subiektywna, jest doznaniem bardzo osobistym. Poza tym to język uniwersalny. Można dużo wiedzieć o kompozytorze, epoce, ale wyobrażenie, sam przekaz muzyczny buduje inną wyobraźnię, jest odległy od tego, co wiemy na temat muzyki. Chopina słucham od wielu lat i za każdym razem się zachłystuję. I trudno powiedzieć, dlaczego. Bo trafia gdzieś do wnętrza, które trudno zweryfikować. I to nie jest truizm, że muzyka łagodzi obyczaje. Gdybyśmy więcej obcowali z kulturą, pewnie świat byłby lepszy. Stąd każda idea propagująca kulturę, muzykę, wartości estetyczne jest mi zawsze bliska.

E.C.: Czy mógłby Pan opisać swoje działania mające na celu zorganizowanie występów czy wręcz parady orkiestr wojskowych i strażackich, które niewątpliwie ubarwią to święto? Tego rodzaju muzykowanie będzie z pewnością  atrakcyjne nie tylko od strony dźwiękowej, ale także wizualnej. Kulturoznawcy mogą w tej radosnej manifestacji na cześć muzyki dopatrywać się tradycji Karnawału. Mnie osobiście podoba się performatywny aspekt tego rodzaju działań, subtelna teatralizacja. Co pana zainspirowało do zaproszenia orkiestr w mundurach?

A.K.: To kontakty, które cały czas podtrzymuję - przez wiele lat prowadziłem w Krakowie festiwale orkiestr wojskowych z całego świata. W sumie - 16 festiwali, na których pojawiały się orkiestry z Ukrainy, Białorusi, Estonii, Litwy, Danii, Czech, Stanów Zjednoczonych, Kanady. Gościły też orkiestry górnicze, strażackie, policyjne, również młodzieżowe, budowane na bazie instrumentów dętych. I byłem świadkiem pokazu musztry paradnej, przemarszów i występów estradowych, również wielkich widowisk typu koncert orkiestr pod batutą jednego dyrygenta. I okazało się, że to są fascynujące wydarzenia artystyczne. Ci muzycy są świetni także w innym repertuarze - grają również standardy amerykańskie, jazzowe, muzykę ludową. Z taką orkiestrą występują często mażoretki. To odnosi się do parad brazylijskich, do samby. Taniec, muzyka i publiczność wokół.

Wysłałem maile, zadzwoniłem i poprosiłem orkiestry, aby - jeśli są zainteresowane - wzięły udział. Był to kontakt typu informacyjnego i zachęcającego. Znam wielu muzyków orkiestr wojskowych. Należę do IMMS - International Military Music Society - Stowarzyszenia Miłośników Muzyki Wojskowej.

Mam nadzieję, że w miarę możliwości orkiestry zaangażują się w Święto Muzyki. Na razie pewne jest to, że wystąpi Orkiestra Victoria, ale ona działa w Rembertowie i tam też odbędzie się jej przemarsz i koncert na schodkach w Urzędzie Gminy.

Także mój impuls miał charakter informacyjno-zachęcający z racji kontaktów koncertowych.

E.C.: Jak Pana zdaniem można skutecznie promować Święto Muzyki? Jak zachęciłby Pan mieszkańca stolicy do wzięcia udziału w pierwszym w Warszawie Święcie Muzyki?

A.K.: Najważniejsza jest informacja - billboardy, prasa, radio, internet. Informacje w Domach Kultury, na Uniwersytecie Muzycznym, miejscach odwiedzanych przez ludzi kultury. Interesuje mnie reakcja polskiego społeczeństwa na tenora wsiadającego do autobusu i śpiewającego arie przez dwa przystanki. Albo jak Polacy zareagują na instrumentalistę wyłaniającego się nagle za rogiem i grającego na bębenku. I wyobraźmy sobie, że później dochodzi do niego trębacz. Jeden, drugi. Po czym nadjeżdża samochód wojskowy z saksofonistami. I powoli tworzy się cała dęta orkiestra. Polacy są wstrzemięźliwi w okazywaniu uczuć artystycznych. Musimy się tego uczyć.

E.C.: Posługując się przenośnią, można powiedzieć, że 21 czerwca Nowy Świat, Smolna, Foksal, Chmielna, Skwer Hoovera, praski Koneser oraz wiele innych miejsc w Warszawie stanie się jednym wielkim radiem – w różnych punktach miasta jak na różnych stacjach będzie "leciała" inna muzyka. Jakie częstotliwości usłyszałby Pan najchętniej? Czyj koncert będzie dla Pana priorytetem na Święcie Muzyki?

A.K.: Astor Piazzola. To trochę wynika z moich tanecznych zainteresowań. Tango ciekawi mnie zresztą w szerszym kontekście - ludowości argentyńskiej, całej kultury iberoamerykańskiej, rytmów kubańskich, brazylijskich. Samo Święto Muzyki odwołuje się troszkę do brazylijskich parad samby, rumby. Interesuje mnie też klasyka z tej części świata: Heitor Villa - Lobos. Lubię stary jazz, taki dixielandowy. Blues. Górecki, Kilar - to już jest klasyka. Na ogół wszystko chłonę i rzadko co mi się nie podoba. Ale nie lubię nowoczesnych tendencji jazzowych. I muzyki współczesnej. Nie zawsze ją rozumiem.

E.C.: Instrumentem, który posiadamy wszyscy, jest głos ludzki. Naukę "gry" na tym instrumencie teoretycznie może spróbować podjąć każdy, nie potrzebujemy do tego żadnych pudeł rezonansowych, strun, membran czy innych materialnych części, z których da się wydobyć dźwięk. Jednak barwa i tembr głosu, intonacja i dobra dykcja potrafią być swoistą muzyką, balsamem dla duszy. Lubimy słuchać interesujących głosów: mamy swoich ulubionych spikerów, prezenterów, aktorów. Według mnie warto by było w ramach Święta Muzyki zorganizować koncert pięknych głosów. Byłby to w tym momencie nie występ śpiewaków operowych, ale swoista "muzyka mówiona", dźwięk w czystej postaci, czysta forma, czarny kwadrat na białym tle. Zwłaszcza niewidoczni, a budzący dużą ciekawość dziennikarze radiowi mogliby wystąpić na jedynym w swoim rodzaju koncercie. Co pan myśli na temat takiego zorganizowania publicznego banku głosów?

A.K.: Pomysł ryzykowny. W kulturze polskiej śpiew nie jest na pierwszym miejscu. W Anglii ludzie śpiewają, bawią się przy muzyce. U nas nie zna się kolęd, hymnu. Lekcje muzyki zlikwidowano. Karaoke też się słabo u nas przyjęło. Jesteśmy introwertykami. Oczywiście na takim koncercie niekoniecznie by śpiewano, można by mówić poezję, zastosować jakąś melodeklamację.

Pomysł jest bardzo ciekawy, byłaby szalona zabawa. Obawiam się jednak, że ludzie skoncentrowani na swoim wizerunku nie chcieliby się poddawać weryfikacji. Taki koncert byłby więc ryzykowny, ale inspirujący. To mogłoby być ciekawe.

rozmowę przeprowadziła
Eliza CELOCH

poniedziałek, 4 lipca 2011

Święto Muzyki 2011
Emocje. W głowie mapa miasta z punktami, które będą emanować muzyką.

Ryszard Bazarnik przy Rondzie de Gaulle'a, fot. Tomasz Kwiatkowski

Dojeżdżam. Przy Rondzie de Gaulle'a, wokół palmy - Afryka. Ryszard Bazarnik grający na bębnach. Gorące rytmy zniewalają. Każdy musi się zatrzymać i posłuchać. Błysk fleszów, wywiad za wywiadem. Początek pierwszego w Warszawie Święta Muzyki.

Ryszard Bazarnik chciał na tym występie zagrać na największym bębnie świata, który sam skonstruował. Jednak ze względów technicznych ostatecznie do tego nie doszło. Niewątpliwie jednak muzyk przyniósł ze sobą promienny uśmiech i energię, którą zarażał słuchaczy.

Kolejnym punktem programu był jedyny w swoim rodzaju performance na Placu Piłsudskiego. Najpierw zobaczyliśmy głównego aktora - Maćka. Patrycja Piekutowska, wybitna skrzypaczka - solistka zorganizowała na jego prośbę orkiestrę.

Muzycy ustawili się z pulpitami za kotarami. Przez szpary pomiędzy jedną a drugą widzieliśmy zbliżającą się Marię, której uwagę za pomocą żywiołowej rozmowy skutecznie odwrócił pewien mężczyzna w średnim wieku.

Nagle Maria usłyszała dźwięki orkiestry. Z pierwszymi słowami piosenki parawany rozsunęły się i kobieta zobaczyła Maćka, który śpiewał: "Can't take my eyes off you". Zaskoczenie pomieszało się ze wzruszeniem i widocznym silnym przeżyciem.

Później jeszcze spontaniczna decyzja orkiestry, by zagrać sto lat. Tańcząca na ogromnych przestrzeniach Placu Piłsudskiego para. Na koniec fundamentalne pytanie.

Nie, to akurat nie był performance. Były to jedyne w swoim rodzaju, spektakularne oświadczyny. Przy dźwiękach orkiestry, z widownią jak na koncercie, przy okazji radosnego Święta Muzyki kolejna radość.

Tłum skierował się w stronę Krakowskiego Przedmieścia i Nowego Światu. Zbliżała się godzina rozpoczęcia wielu koncertów. Jak to się potoczy? Jak ostatecznie zorganizuje? Jak zabrzmi? Trakt Królewski zamienił się w jeden wielki znak zapytania.

Byłam już na Nowym Świecie, gdy zobaczyłam zabawną ciuchcię, w której grał mały zespół dixielandowy ubrany w stroje a la lata dwudzieste. Ciuchcia jechała, zespół grał, a czas przestał istnieć i nie wiadomo już było, czy żyjemy w epoce wczesnego jazzu, dziewiętnastowiecznych kamienic czy dwudziestego pierwszego wieku z samochodami, w których niemal zatrzymywali się wówczas kierowcy, zasłuchani w muzykę graną na żywo, na ulicy, jakby dla nich w prezencie. Dosłownie na chodniku, niemal na jezdni stało trio.

- Jak się nazywacie?

- Nie nazywamy się. Przyszliśmy tu grać.

Kiedy zespół zrobił sobie przerwę, obok keybordu nadal stał mikrofon. Pewna kobieta podeszła i zupełnie spontanicznie zaczęła śpiewać. Święto Muzyki stało się dla niej pretekstem do wyrażenia siebie.

Również obecny na przeciwległej stronie ulicy wirtuoz gry na wiadrach i kanistrach włączył się czynnie do Święta Muzyki. Niewątpliwie posiadał duże poczucie rytmu i słuchało się go miło.

W pobliżu Kościoła św. Anny siedziały też dwie młode dziewczyny, które grały na bębnach. Jakby chciały podgrzać atmosferę...

Nasza polska brazylijska fiesta dojrzewała w słońcu niczym egzotyczny owoc. Tego w Warszawie jeszcze nie było. Jednocześnie, symultanicznie koncert za koncertem, całe wachlarze dźwięków, mozaika tonacji i instrumentacji. Urozmaicone menu miasta. Jednak czułam nienasycenie.

Kościół św. Anny. Orkiestra Sinfonia Iuventus zaprasza przed murami kościoła na koncert. W programie Symfonia Jowiszowa. Usłyszały to dzieci z podpoznańskiej miejscowości, które wybrały się na wycieczkę do Warszawy i spontanicznie wraz ze swoim nauczycielem zareagowały na zaproszenie. Weszły do kościoła.

Popłynęły pierwsze dźwięki symfonii Mozarta. Idealna zgodność formy i treści. To było spotkanie z harmonią, melodią, charakterystyczną dla Mozarta lekkością. Symfonia brzmiała "jasno", nie dramatycznie, ale mocno, zwycięsko. Jej klasyczna architektonika wprowadzała ład do chaotycznego postmodernistycznego świata zewnętrznego i wewnętrznego wszystkich zgromadzonych. Można zaryzykować stwierdzenie, że ona sama była jak Kościół w tym kościele.

Kiedy koncert się skończył, skierowałam się w stronę Domu Polonii, przed którym powstała Scena Rodzinna. Tu grali między innymi Janusz Prusinowski Trio i Kapela Dzieci Naszych. Zespoły otoczył wianuszek zainteresowanych. Niemiejskie, skoczne melodie w centrum Warszawy wyraźnie ożywiły mieszkańców stolicy. Wokół Domu Polonii było tłoczno i kolorowo. Z lotu ptaka zasłuchany w muzykę folkową barwny tłum mógł przypominać kolorową góralską kamizelkę.

Kolejny przystanek. Scena jazzowa przy Pałacu Branickich. Jedyna w swoim rodzaju Magda Piskorczyk z zespołem. I rzeka ludzi przypływająca po mapki Święta Muzyki i Kwartalnik Muzyczny rozdawany przed do tej pory zamkniętymi bramami.

Ze sceny powoli sączy się blues. "Czarny" głos wokalistki wypełnia przestrzeń. Dźwięki gitary narastają. Robi się coraz mniej amerykańsko. Robi się coraz cieplej, granice zacierają się zupełnie i jest tak, jakby wszyscy usiedli w kręgu przy ognisku i... poczuli bluesa. Coraz więcej magii.

Nieco później i trochę dalej, bo w Kordegardzie śpiewała Maja Olenderek. Przybyła publiczność przecinała ulicę. Tu z kolei zgromadzili się ci tęskniący za Wschodem - wschodnimi skalami, dźwiękiem bębnów, dymami z kadzideł, i pustynnym piaskiem. Nastrój wyczarowany został dzięki wiolonczeli, gitarze, basowi i klawiszom, a także chórkowi i oczywiście głosowi Mai Olenderek. Wśród widzów wytworzyło się swoiste poczucie wspólnoty. Wszystko zdawało się być nieostre, ukryte, jakby za mgłą, bo muzyka ta brzmiała niepokornie, "ciemno". Nieposkromione, "dzikie" melodie mogły przypominać bliżej nieokreślone obrzędy. Było w tym koncercie coś pogańskiego, tanecznego i mrocznego zarazem.

Nigel Kennedy nagrał ostatnio z Kroke budzącą zachwyt płytę East meets East. Nie do końca wschodnia (chociażby dlatego, że śpiewano po angielsku, jak w jakimś musicalu) i niewątpliwie nie do końca zachodnia muzyka zespołu Maja Olenderek Ensemble sprawiała, że koncert w Kordegardzie można by było, parafrazując tytuł płyty wybitnego skrzypka, nazwać West meets East. I to w samym centrum stolicy. W ramach idei Święta Muzyki. Skrzyżowanie europejskości z azjatyckością.

Z żalem opuściłam Krakowskie Przedmieście, ale nadchodzący wieczór stanowił jedno wielkie crescendo przeżyć. Znalazłam się na deptaku ulicy Chmielnej. Trasę spaceru wyznaczały nadchodzące dźwięki. Najpierw usłyszałam The Voices. Znany mi śpiewający aktor Jarosław Sacharski wraz z kolegą z zespołu wykonał "skeczopiosenkę" Hakuna Matata. Istny Walt Disney. Bajka wśród stalowych wieżowców. Uwielbiałam tę piosenkę, film oglądałam wiele razy, scenariusz znałam swego czasu niemal na pamięć. Niezliczona ilość szkół podstawowych pustoszała kilkanaście lat temu w dzień seansu "Króla Lwa" - dzieci i nauczyciele udawali się do kin.
Każde pokolenie ma swoje przeboje. Na podwórku przed Domem Braci Jabłkowskich była tak zwana scena retro. Występowała m. in. Kapela z Targówka. Smukła skrzypaczka z kapelusikiem i twarzą przykrytą woalką. Dwa akordeony. Kontrabas. Obój. Gitara. Wokalista w słomkowym kapeluszu. Przedwojenna, stara Warszawa. Za chwilę wokalista w cylindrze. Muzyka jako wehikuł czasu. Przed sceną na krzesełkach starsze panie, które zaczynają śpiewać. Wspominać? Te przeboje przywołały młodość, koncerty na tej scenie mogłyby uchodzić za juwenalia Uniwersytetu Trzeciego Wieku, a pozostali patrzyli na kapele z zaciekawieniem i sympatią.

Kiedy oddaliłam się od kamienicy, usłyszałam śpiewający właśnie Chór Teatru Roma. Aktorzy śpiewali bez scenografii, charakteryzacji, błyskotliwej reżyserii światła i całej przedniej przecież orkiestry. Zaśpiewali po prostu całkiem naturalnie na ulicy. Zgromadził się przed nim tłum, który mógłby spokojnie zająć dwadzieścia rzędów w teatrze. Marcin Mroziński błyszczał. Jego wokalni partnerzy również pokazali pełen profesjonalizm. Istotą musicalu nie jest jego uroczy blichtr, ale specyficzna muzyka, pewien określony typ śpiewania. I tak właśnie stało się tego wieczoru. Kiedy wybrzmiały ostatnie dźwięki i zapadła niewidzialna kurtyna, nie ulegało już wątpliwości: mieliśmy Broadway na Chmielnej.

Następną przyjemnością tego dnia był dla mnie koncert Werchowyny. Przed sceną dostrzegłam rudowłosą młodą kobietę. Przymknęła powieki, lekko uniosła we wzruszeniu rękę. Wyglądała trochę tak, jakby medytowała albo zatopiła się w modlitwie.

- To piękne, prawda?

- T-t-t-t-tak - odpowiedziała jakby zbudzona ze snu, z lekką pretensją w głosie, jakbym wyrwała ją z jakiegoś błogostanu.

Mówi się, że muzyka łagodzi obyczaje. Kiedy przychodzi do nas w środku tygodnia, po pracy, "w pochodzie codzienności", w kołowrotku, zmusza do zatrzymania. Najprostsza teoretyczna definicja muzyki to organizacja materii dźwiękowej w czasie. Muzyka w ogóle jest szczególnie zorganizowanym czasem. Kolejne sekundy, minuty wypełniają szesnastki, ósemki, ćwierćnuty.

Werchowyna przyniosła nam do Warszawy kawałek Ukrainy, Rosji, jakieś prawosławie, trochę cerkiew, a trochę wiejskie podwórko. Głosy łączyły się i łamały, słychać było charakterystyczny zaśpiew. Istotnie, było w tym coś mistycznego. Może słyszałam anioły?

Do Pałacu Branickich było już niedaleko, ale na końcu Chmielnej odbyło się specyficzne, jedyne w swoim rodzaju Święto Tańca, a taniec jak wiadomo nie może bez muzyki egzystować. Ci, którzy przy tych piosenkach nie stali w miejscu bawili się wyśmienicie. Wszystkie sztuki się ze sobą pomieszały. Właśnie w tym punkcie Chmielnej, w Święto Muzyki, które  łączy pokolenia i narody, będąc w gruncie rzeczy europejską ideą demokratycznego forum muzycznych wypowiedzi, właśnie tego dnia powróciliśmy do korzeni naszej kultury śródziemnomorskiej. W starożytnej Grecji muzyka łączyła się z poezją i tańcem, była to sztuka synkretyczna, tak zwana trójjedyna chorea.

Już tylko kilka metrów dzieliło mnie od Pałacu Branickich, przy którym królował wczesny jazz. Zbigniew Namysłowski w 17-osobowym Big Bandzie. Istny popis. Ludzie chłoną wszystkie rytmiczne przesunięcia i nieklasyczne akordy. Odpoczywają. Pewna starsza kobieta zaczęła sama spontanicznie tańczyć przed sceną.

O 21.00 Andrzej Jagodziński Trio i Agnieszka Wilczyńska, wykonawcy muzyki z płyty "Warownym grodem". Improwizacja goni improwizację. To jazz z klasą. Dźwięki fortepianu balsamicznie, leczniczo działały na publiczność, która chłonęła, łaknęła tej muzyki. Każda zmiana harmoniczna wprowadzała harmonię do niespokojnych dusz. Dodatkowo muzycy przed oświetlonym wieczorem Pałacem Branickich wyglądali bardzo malowniczo.

Niesamowite jest to, że tego wieczoru można było być pijanym muzyką, a przecież jej święto obchodzono też hucznie na warszawskiej Pradze. Na przykład Park Praski rozsadzała energia słuchaczy i wykonawców. Nie sposób było wszystkiego posłuchać. Jednak po 21 czerwca w Warszawie nie ucichnie. Fragment stolicy stanie się muzyczną dzielnicą, tak zwanym Kwartałem Muzycznym. Wypłynęło to zresztą całkiem naturalnie. Demokratycznie.

Na koniec zaśpiewał Jazz City Choir. Koda Święta Muzyki była radosna. Na zadane na scenie pytanie jednego z organizatorów Jarosława Chołodeckiego: Czy chcecie, aby Warszawa była miastem muzyki? padła głośna, zdecydowana odpowiedź zgromadzonych: Tak!

Nie było żadnego veto.


Kiedy miasto ogarnęła cisza nocna, w Centrum Smolna w Saloniku Chopinowskim wciąż trwało Święto Muzyki. Maria Pomianowska ze swoją studentką grały na sukach biłgorajskich. Niepowtarzalna barwa historycznych instrumentów zaprowadziła nas do jakiegoś bezczasu, swego rodzaju pierwotności, źródłowości, archaiczności.

Tu kończę swoją opowieść, bo później stało się coś, czego nie przewidziałam i nie zaplanowałam. Magda Piskorczyk i Ola Siemieniuk chciały zabrzmieć z fortepianem. To była zupełnie nieopisywalna przyjemność.

Eliza CELOCH

sobota, 2 lipca 2011

Harmonia, Ład i Piękno

Aleksander Chylak, architekt urbanista, prawdopodobnie największy muzyk wśród architektów, opowiada o roli muzyki w przestrzeni publicznej.

A.Ch.: Każdy może wymienić swoje 'ukochane' miejsca. Ale mimo zróżnicowanych poglądów - historyczne place i ulice będą się powtarzały. Które współczesne założenie może dorównać placom św. Piotra z ulicą Conciliazione i św. Marka w Wenecji, placom Paryża, Champs Elysees, krakowskiemu rynkowi z ulicą Grodzką i Floriańską czy naszemu Krakowskiemu Przedmieściu? Nie są to przestrzenie zaprojektowane 'od jednego rzutu'. Przeważnie narastały, latami bogaciły się. Mają żywy, niepowtarzalny kształt, ich pierzeje to różnorodna, ale zharmonizowana architektura, zawierają też przyjazną małą architekturę (posadzka, zieleń, woda, rzeźba, oświetlenie itp.), stanowią miejsce różnych zdarzeń: artystycznych, politycznych, rekreacyjnych, religijnych.

Ewa Gumkowska: Czy w procesie projektowania przestrzeni publicznej bierze się pod uwagę wydzielenie/pozostawienie miejsca dla różnych ulicznych wydarzeń artystycznych?

A.Ch.: Rzadko, te miejsca w większości powstają w sposób spontaniczny. Plac, chodnik uliczny, pasaż, brama, skwer, stacja metra - stanowią wdzięczne, sprzyjające tym działaniom przestrzenie. Szczególną rolę w uatrakcyjnieniu przestrzeni publicznej przypisuję muzyce.

E.G.: Jaką rolę może odgrywać muzyka w przestrzeni publicznej Warszawy?

A.Ch.: Ona nie tylko 'łagodzi obyczaje', ona je 'upiększa'. Lubię muzyków, 'grajków ulicznych' (sam takim byłem). Wspominam Nowy Jork z doskonałymi muzykami na ulicach i stacjach metra, także niesamowity koncert orkiestry symfonicznej przed Lincoln Centre - hałas uliczny nie przeszkadzał w słuchaniu Mozarta i Brahmsa. Chciałbym, aby Warszawa także 'zakwitła' muzycznie na Krakowskim Przedmieściu, na Nowym Świecie, na Foksal, na Chmielnej, na Starówce. Pomysł stworzenia w Warszawie Kwartału Muzycznego uważam za znakomity.

E.G.: Czy urbanistyka i muzyka mają wspólny mianownik?

A.Ch.: Moim zdaniem mają. Obie powinny się wspomagać i promować piękno. Ten wspólny mianownik to właśnie harmonia, ład i piękno.

rozmowę przeprowadziła
Ewa GUMKOWSKA

piątek, 1 lipca 2011

O społecznej roli Uniwersytetu Muzycznego
opowiada Marek Bykowski – kanclerz tej zacnej instytucji.

Uniwersytet Muzyczny Fryderyka Chopina (pod obecną nazwą od 2008 r.) to najstarsza i największa akademicka instytucja edukacyjna w Polsce i jedna z najstarszych na świecie. Dokładnie 4 czerwca 2011 roku, czyli 200 lat temu, rozpoczęła pierwsze w dziejach Polski (choć wówczas pod zaborem rosyjskim) profesjonalne kształcenie utalentowanej młodzieży.

Dzieje uczelni, niezwykle ciekawe, stanowią przykład nieustannego podnoszenia poziomu oferty edukacyjnej i niemalże od początku związane są z ideą wszechstronnego kształcenia, nie tylko zawodowego – muzycznego, lecz także humanistycznego. Dość wspomnieć, że najgenialniejszy absolwent tej uczelni, a od roku 1979 jej patron – Fryderyka Chopina, miał szczęście nie tylko znaleźć się pod opieką wybitnych nauczycieli kompozycji, teoretycznych przedmiotów muzycznych czy gry na fortepianie, lecz także uczęszczać np. na wykłady z filozofii, bowiem uczelnia – w czasach, gdy w niej studiował – znajdowała się w strukturze Uniwersytetu Warszawskiego. Warto także podkreślić, że zawsze, a więc także pod zaborem rosyjskim, czy okupacją niemiecką, uczono w niej po polsku.

Nic dziwnego, że misję formułuje tak m.in. „… kształci na potrzeby własnej Ojczyzny, a także społeczeństw innych narodów ludzi światłych, o rozległych horyzontach, świadomych własnych przekonań, ale tolerancyjnych dla światopoglądów odmiennych. Stara się kształtować nie tylko umysły swych wychowanków, lecz także ich charaktery i postawy twórcze…”.

Jest uczelnia placówką realizującą zadania edukacyjne, wychowawcze, naukowe i artystyczne, zaś w tych ostatnich jest w Warszawie jednym z wiodących ośrodków muzycznych, koncerty w jej murach cieszą się zazwyczaj 100-procentową frekwencją, oferuje koncerty symfoniczne, kameralne, recitale, zarówno swych wychowanków jak i pedagogów, zaprasza do siebie wybitnych artystów polskich i zagranicznych.

Święto Muzyki przypada po okresie egzaminów przejściowych i wstępnych, lecz także latem Uczelnia oferuje wiele kursów mistrzowskich, festiwal pn. „Letnie wieczory Muzyczne w Dziekance” oraz festiwal „Od Chopina do Góreckiego”.

Wierzymy zatem, że Święto Muzyki stanie się stałym przedsięwzięciem artystycznym adresowanym do mieszkańców stolicy, jak i przybywających do niej Gości.

Marek BYKOWSKI